aktualności
Refleksje po meczu z Czerwonymi Diabłami
Trochę spóźniony, ale jest. Przedstawiamy Wam felieton na temat skutków meczu 24 kolejki premier League pomiędzy Chelsea a Manchesterem United. Zapraszam do lektury.
Mecz 24 kolejki pomiędzy "The Blues", a "Red Devils" na Stamford Bridge, jak zawsze, podniósł dawkę adrenaliny kibicom obu ekip. Scenariusz spotkania był częściowo podobny do finału Ligi Mistrzów z 2005r. Natomiast Howard Webb dorzucił swoje przysłowiowe trzy gorsze podgrzewając atmosferę i widownię na stadionie. Co ten remis oznacza dla nas i dla "Czerwonych Diabłów"? Kto, pomimo podziału punktów, wyszedł z placu bitwy bardziej zwycięsko? Na te i inne nurtujące nas pytania oraz na mój pogląd na to spotkanie zapraszam w poniższym felietonie!
Najpierw trzeba jednak postawić proste pytanie: o co w ogóle grał każdy zespół? Chelsea grała o lepsze morale w zespole, które są tak ważne w meczach na każdym szczeblu. Również w Lidze Mistrzów. Natomiast United grali o pełną pulę, by dorównać kroku swojemu rywalowi zza miedzy. Czyli już można wyciągnąć pierwszy wniosek - zwycięstwo było potrzebne obu teamom. Tak, tak, zawsze można przecież tak napisać, ponieważ na boisku mieliśmy dwa zespoły notorycznie zdobywające tytuły Premier League w ostatnich latach. Zatem oprócz tych wymienionych powodów do ostatecznej victorii, należy też dodać prestiż i niezwykłą wagę spotkania, która jest zawsze, niezależnie od ligowej tabeli. Ot, takie angielskie "Gran Derby".
Patrząc obiektywnym wzrokiem, to na pewno Manchester był faworytem spotkania. Zaczynając od formy prezentowanej na boisku (co prawda naszym rywalom odbiegała ona od optymalnej dyspozycji, lecz jak ją porównać do tej reprezentowanej przez piłkarzy "The Blues"?), kończąc na wyborze zawodników do meczowego składu. Nie dość, że "The Blues" musieli sobie poradzić bez filarów obrony, tj Terry'ego i Cole'a, to jeszcze trzeba dorzucić Ramiresa, Obi Mikela, Lamparda zmagających się z kontuzją oraz Kalou i Drogbę, którzy sobie, jak na razie, dobrze radzą w Pucharze Narodów Afryki. "Diabły" miały sytuację wręcz odwrotną – do składu powrócili Young, Nani oraz "Wazza". Zagrać nie mogli tylko Anders Lindegaard, Phil Jones i Anderson. W porównaniu do Londyńczyków nie były to aż tak wielkie osłabienia. Jednak do tej pory myślę dlaczego bukmacherzy za faworytów postawili... nas. Pewna strona bukmacherska (celowo nie podaję jej nazwy) za postawioną złotówkę na Chelsea płaciła 2.45zł, natomiast za postawienie krzyżyka przy nazwie "United" - 2.75. Może wy macie jakieś propozycje do tego, co mogło skłonić ich do takiego wyboru? Jedyne co mi przychodzi na myśl, to brak wygranej "Diabłów" na Stamford przez ostatnie dziesięć lat. Jednak co to za argument? Jest to bardziej ciekawostka. Aktualna dyspozycja, a spotkania z zamierzchłych czasów, to dwie zupełnie inne bajki.
Kończąc na przedmeczowej analizie, czas przenieść się w czasie, a dokładnie do 17:00 na Stamford Bridge. Pierwszy kwadrans przypomniał mi pojedynek roku MMA pomiędzy Danem Hendersonem, a Mauricio 'Shogunem' Ruą. "Po trupach do celu" - czyli dajmy upust emocjom, pokażmy już na starcie kto rzeczywiście panuje na boiskach Premier League, strzelajmy "ile wlezie", zostawmy w nicości celność, a nóż widelec przeciętny w tym sezonie bramkarz "Czerwonych Diabłów" popełni klops niczym Aymen Mathlouthi z półfinału PNA między Ghaną, a Tunezją. Można było wręcz odczuć, że oglądamy końcówkę, a nie początek spotkania. Jednak "prawdziwe" i milsze dla oka show rozpoczęło się dokładnie od 36 minuty po golu Danny'ego. Najlepszy strzelec Chelsea w tym sezonie wręcz straszliwie zawstydził Evrę mijając go we własnym polu karnym oraz Johny'ego Evansa, który nie miał szans uniknąć kontaktu z piłką strzelając przy tym "swojaka". Bramka może nie jakaś przednia, lecz gol, to gol. Jeden do zera.
"The Blues" widząc zamroczenie rywali postanowiło pójść za ciosem. Lecz kolejny strzał Daniela został w ładny sposób sparowany przez Hiszpana. A potem? Potem, to proszę państwa oglądaliśmy coś w stylu "Petr Cech vs rozgrzane do czerwoności diabły". Czech, jak za dobrych starych lat pokazał, że nie można go jeszcze skreślać. Oj nie! Trzy światowej klasy parady zatrzymały Wellbecka, Younga oraz Ronniego. Gwizdek po dwóch doliczonych minutach trwających wręcz wieczność dał kibicom Chelsea odczucie ulgi i chwilę na zaczerpnięcie powietrza.
Oj tak, tej mieszaniny gazu wydychali po kolei kibice obu stron. O ile pierwsze połowy w lidze angielskiej zmuszają do wyjścia na spacer z psem/zrobienie gorącej herbaty (szczególnie w te chłodne dni)/włączenia nowo ściągniętej zakupionej gry (niepotrzebne skreślić), to drugie części spotkania są bardziej interesujące i przyprawiające o dreszcze. Nic bardziej mylnego. Ledwo co zasiadłem na swoim fotelu, a już słyszę jak to nasz kochany Juan Mata nie strzelił. Rzeczywiście: wolej - pierwsza klasa, asysta... El Nino - wyborna. Bramka - jak to się mawia - "stadiony świata".Długo nie musieliśmy czekać na kolejne uderzenie. Evra, zawstydzony przy pierwszym golu, ponownie został ośmieszony przez... Danny'ego. Jednak tym razem dał się wyprzedzić tylko i wyłącznie piłce. Efekt? Rzut wolny, a dla "Pata" żółta kartka. Jego wykonanie przez nikogo innego niż przez "Joanina" - ponownie wykwintne. Wystarczyło tylko dołożyć głowę (w tej roli D. Luiz), poprosić rywala o lekkie skorygowanie lotu (w tej roli R. Ferdinand), a bramkarz "Diabłów" (w tej roli D. De Gea) po raz trzeci pozostaje bez szans.
Może i było ciut fajnie i "niebiesko", lecz to co piękne i radosne kończy się wraz z tym akapitem. Bo oto bowiem goście przystępują do konkretów. Kim są aktorzy kolejnej akcji? Wynajęci do tego celu profesjonaliści tego wieczoru, czyli duet Evra-Sturridge. W swoim trzecim, ostatnim akcie zamienili się rolami - tym razem "tym złym" został Daniel, natomiast w rolę "dobrego" wcielił się Patrick. Efekt obejrzeliśmy kilkadziesiąt sekund później - Wayne Rooney ustawia siłę strzału "na maksa" ładując piłkę tuż pod poprzeczką. Świetnie prosperujący w bramce Cech nie był w stanie zatrzymać tak mocnej i precyzyjnej petardy. Szanse na obronę? Hmm, chyba podobne do szans jego vice-versa przy drugim puszczonym golu.
Ledwo co mija dziesięć minut po golu z karnego dającym 3:1, a "Diabły" ponownie otrzymują od Howarda Webba jedenastkę. Ponownie "Roo" - ponownie gol. Już tylko 3:2. Co prawda jednobramkową przewagę można utrzymać do końcowego gwizdka, lecz wydaje się to mało prawdopodobne. Przygaszeni "Niebiescy" i rozgrzani "Czerwoni" - z tego nie mogło wyjść nic dobrego. Szanse utrzymania prowadzenia były wprost takie same, jak dotrzymanie korzystnego rezultatu przez Wisłę w meczu z Apoelem na Cyprze po golu Cezarego Wilka. Po prostu znikome, wręcz żadne!
Tuż po tej straconej bramce nasz Andre Villas-Boas pokazał co robi typowy człowiek, gdy obleciany strachem zaczyna panikować. Zamiast podejść do sytuacji racjonalnie i przygotować zespół na kontrataki, gdyż oczywiste jest, że United postawi wszystko na jedną kartę, więc będzie szansa "pociągnięcia" szybkiej kontry, to zdejmuje... najlepszego napastnika w meczu! Bardziej mnie zdziwił sposób gry po tej zmianie, gdyż bardziej przypominała ona wspomnianą grę... na szybkie wyprowadzanie akcji! Chelsea przez nie mały okres czasu, a dokładnie przez kwadrans, świetnie grała wysuniętą obroną grającą na 35 metrze. I brakowało tam tylko dynamicznego Danny'ego!
Goście zostali zatem zmuszeni do strzałów z dystansu. Jednak na przeszkodzie do zdobycia remisu albo stała nieskuteczność, albo Petr Cech. Po jego kolejnej klasowej paradzie dać mu się znali... jego obrońcy. Na lewą flankę wystrzelił jak z procy Giggs. Miękko wrzucił w pole karne, a niepilnowany "Chicharito" strzela głową "przełamując" ręce Czecha. I właśnie jego jest mi najbardziej szkoda w tym meczu. Dwoił się i troił, lecz prawie nic z tego nie wyszło. "Prawie" - bo gdyby nie on, to ten zaledwie jeden punkt byłby niemożliwy do zdobycia.
Wniosek z drugiego akapitu można było zauważyć jak na dłoni podczas ostatnich minut, kiedy głowy kibiców na stadionie/przed monitorem/przed ekranem/telebimem wędrowały raz to w prawo, raz to lewo, potem zaś w prawo i ponownie w lewo, niczym widowni podczas finału wielkoszlemowego Australian Open. Strzelanie niecelnym strzałem rozpoczął Meireles. Później to już w niewiarygodny sposób zatrzymany strzał z wolnego wykonywanego przez "Ślimaka", obronione uderzenie Carricka, a piłkarską kanonadę zakończył "niebieski" debiutant Gary Cahill celnym, lecz ponownie ładnie sparowanym przez De Geę strzałem.
Gwizdek Howarda Webba zakończył spektakl. Znany z kontrowersyjnie prowadzonych spotkań Anglik, chyba jak zawsze, dał się zaznaczyć w protokole meczowym. Nie żebym go obwiniał go za te dwa podyktowane karne - bo zrzucać niekorzystny wynik na sędziów toleruję tylko w nielicznych przypadkach (np. pamiętny półfinał LM 2008 czy "słynny" mecz na Loftus Road z tego sezonu). Takie wytłumaczenia nie mają zazwyczaj sensu. Jeśli drużyna zagrała dobrze i pewnie, to na sędziego nie ma się co oglądać, bo i tak wcześniej czy później to udokumentuje aplikując rywalom kolejny gol/e. Napisałem zazwyczaj, gdyż są przypadki tak stronniczego sędziowania, że już naprawdę nic się nie da zrobić na boisku pomimo usilnych starań. Wracając do tematu; w obu jedenastkach nie tyle co obejrzeliśmy dwa kontrowersyjne gwizdki, co po prostu typowe cwaniactwo. Z góry zaznaczę, że cwaniactwo, to nie to samo, co symulowanie! W tym przypadku było to albo zastawienie się z piłką przez Evrę, który wiedział jak zareaguje rywal, a następnie sędzia. W drugim przypadku ciężko określić co tam naprawdę się stało. Wygląda to mniej-więcej na mieszaninę kilku składników w proporcjach: 1/5 - czekanie na kolejny ruch gracza "The Blues", 2/5 - zachwianie równowagi przez Evrę po wejściu Daniela (niezależnie czy trafił w piłkę czy jego stopę), 2/5 - dodanie lekkiej dramaturgii do upadku (niczym efekty specjalne w filmie) + oczywiście ręce podniesione w górę w geście dezaprobaty i wręcz zażądania i wymuszenia rzutu karnego. Później już tylko spojrzeć na sędziego i jego decyzję. Połowa z nich uzna, że przewinienie nastąpiło, reszta że nie.
Spotkanie zostało "rozłożone na czynniki pierwsze" i raczej już nie mam nic do dopisania. Nie ma nawet już nawet o czym. Albo że wy, drodzy użytkownicy, macie coś do dodania lub do czegoś uwagi? Zapraszam pod spodem felietonu do gorącej dyskusji "na chłodno"!
Pragnę jeszcze nawiązać do pytań zadanych we wstępie. Dla nas ów remis oznacz tylko (lub aż?) jeden punkt i w zasadzie nic więcej. Na duchu się nie podnieśliśmy, a nawet przeciwnie dając rywalom odrobić taką stratę bramkową. Jednak przed meczem, jeśli ktoś by mi powiedział, że będzie remis, to brałbym ten wynik w ciemno. Czemu? To już wyjaśniłem we wcześniejszych fragmentach tekstu. Ale nie da się ukryć, że np. 0:0, 1:1 czy każdy inny równoważący się wynik końcowy, w którym nie ma tak wielkiego comebacku rywali, byłby po prostu dla nas lepszy pod względem mentalnym. I tak, częściowo nawiązałem już do drugiego pytania, którego odpowiedzią jest fakt, że z placu bitwy zwycięsko wyszły "Diabły" z Manchesteru. Taki scenariusz może odbić się tylko na dobre na postawę, formę i determinację zawodników. Że pomimo straty dwóch punktów (bo w końcu przyjechali tu po 3 punkty, by dorównać "Obywatelom") są w stanie być konkurencyjni do ostatniego gwizdka w sezonie i dzielnie stawić czoła w boju o mistrzostwo Premier League.
Rozpisując na drobne spotkanie, analizując ważne kwestie sportowe i mentalne wspólnie doszliśmy do finishu felietonu. Tak właśnie wygląda mój pogląd na mecz zwanym, nie bez powodu, "Bitwą o Anglię". Zapraszam zatem do rozgorzałej i gorącej dyskusji pod spodem. Przy okazji pragnę przeprosić za moją dłuższą nieobecność, lecz takie czynniki jak końcówka semestru szkolnego, sport i wyjazd w pierwszym tygodniu ferii (pewno coś by jeszcze się znalazło) złożyły się na brak czasu na napisanie jakiegokolwiek felietonu/biografii. A tak, póki przerwa zimowa potrwa jeszcze kilka dni, postaram się wam to zrekompensować w postaci kolejnego tekstu, który postaram się napisać już niedługo.
Felieton jest autorstwa Kacpra Mrowca
Reklama:
Oceń tego newsa:
sebeksh14.02.2012 19:33
Jedyna słuszna refleksja - nie ma sensu wracać do tego sprzedanego meczu.
ElMago14.02.2012 15:42
Chyba najciekawszy felieton jaki czytałem. A co do stawek. To z city też byliśmy faworytem.
ripazha814.02.2012 15:17
No cóź, karny dla Man sie nie należal .... ale, Cahill powinien wylecieć za faul na Welbecku.
KibuZ190514.02.2012 14:54
Fajny felieton ,a co do meczu to myślę ,że przy 3:0 mogliśmy już na spokojnie bronić tego wyniku i zrobić zmiany defensywne.
Rybak16514.02.2012 09:32
co do tego typu który przedstawiłeś na początku, chodzi o to że Chelsea była gospodarzem, poobstawiaj trochę a zobaczysz jakie to ma znaczenie w Anglii
Mambo250614.02.2012 07:30
Tak właściwie to nawet 5 ;)
kupiec1813.02.2012 23:09
to jest sztuka strzelić 4 bramki i zremisować
szympi10113.02.2012 23:04
Według mnie mecze między Chelsea , a United są ciekawsze od Gran Derbi. Chelsea niewątpliwie potrafi zmobilizować się na ciężkie mecze i myslę , że tym mogli kierowac się bukmacherzy ,a przegrywać lub remisować z średniakami. Szkoda mi chłopaków bo widac ,że starali się strasznie , a i tak ch*j z tego wyszło. Trudno , gramy dalej.
zbrojczyk13.02.2012 21:38
Fajnie się czytało, lecz trochę za mało od siebie, bo każdy z Nas raczej widział mecz i nie potrzebuje livescorowego opisu. Pozdro
ixariilCFC13.02.2012 21:38
owszem united nie wygrali na Stamford ale w lidze. LM wygrali wiec sie zastanow co piszesz jak już sie bierzesz za felietony